Takie słowa usłyszałam od starszego mieszkańca wsi Turkowice w powiecie hrubieszowskim. To krótkie zdanie odbijało się echem w mojej głowie w drodze na przejście graniczne Zosin-Uściług.
12 marca, sobota, godzina 6.00. Wyjeżdżam z Dłutowa, by za 7 godzin znaleźć się na polsko-ukraińskiej granicy. Chcę zobaczyć na własne oczy, co tam się dzieje. Chcę zapytać, jak możemy pomóc.
Wyglądam za okno. Mija nas kolejna osobówka na ukraińskich blachach. Kolejna ciężarówka z napisem „Hilfstransport für die Ukraine”. Kolejny autokar oznaczony niebiesko-żółtą flagą. Przy drodze stoi baner „Solidarni z Ukrainą”. Solidarni.
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej. To wyjątkowo piękny dzień. Przechadzam się po parkingu. Podjeżdża biały autobus. Na przedniej szybie ma tablicę w języku polskim i ukraińskim. Transport na trasie Warszawa-Łuck. Wysiadło kilka osób. Ktoś zapala papierosa. Ktoś rozmawia przez telefon.
W toalecie rozwieszono kartki zapełnione cyrylicą. Co oznaczają, nie wiem. Kupuję kawę. Mijam dwóch mężczyzn i kobietę. „Dokąd jedziemy?”, słyszę ze wschodnim akcentem. Wychodzę. Jedziemy dalej.
W radiu wiadomości z frontu. Rosjanie wystrzeliwują kolejne rakiety. Na miasta spadają kolejne bomby. Giną kolejni, niewinni ludzie. Za kilka godzin na własne oczy zobaczę słupy dymu unoszące się po ukraińskiej stronie. Wojna jest tuż obok. Stąd jest już widoczna. Niemal namacalna.
Wbijam wzrok w szybę. Przed salonem samochodowym ustawione w rządku nowiutkie auta. Błyszczą się w promieniach słońca. Wszystkie ozdobione polskimi i ukraińskimi flagami. Kolejny wyraz solidarności.
Mijamy punkty recepcyjne dla Ukraińców. Mijamy kolejne punkty informacyjne. Mijamy strefy odpoczynku dla uchodźców. Im bliżej granicy, tym więcej takich miejsc.
Po 12.00 wjeżdżamy do strefy nadgranicznej. Zatrzymujemy się w malutkiej wsi Turkowice, niedaleko Hrubieszowa. Tutaj rozmawiam ze starszym mężczyzną o charakterystycznym akcencie wschodniej Polski. Słyszę, że po drugiej stronie drogi, w budynku po byłym ośrodku zdrowia mieszkają od niedawna Ukraińcy. Nad miejscowym sklepem spożywczym ulokowano pięć kobiet z dziećmi. Ludzie masowo uciekają.
– Tę wojnę Rosja już przegrała – oświadcza w pewnym momencie mój rozmówca. – Putinowi już odbiło, bo jest za długo przy władzy. Jak brat może atakować brata?
Nie odpowiadam. Pytam, gdzie mam się udać. „Zależy, co pani chce zobaczyć”. Wybór jest prosty. Chcę zobaczyć przejście graniczne. „To najlepiej do Zosina”.
Z Turkowic do Zosina prowadzi piękna trasa. Po horyzont rozciągają się pola poprzecinane gdzieniegdzie stawami i lasami. Wśród nich porozrzucane, jakby przypadkowo, małe domki i gospodarstwa. Takie widoki można opisać tylko jednym słowem: „sielskość”. Cisza, spokój i harmonia. Tutaj życie toczy się wolniej. Uświadamiam sobie, że patrzę właśnie na ziemie ukraińskie.
Sielski obrazek przecina słup dymu. Widzę, jak gdzieś daleko unosi się ciemna, niebezpieczna chmura. Czar prysł. Zaraz będziemy w Zosinie. Z daleka widzimy dwa radiowozy i kilku policjantów. Dalej nie przejedziemy.
Wysiadam. Idę w kierunku obozowiska. Przechadzam się między namiotami. Jest zimno, sztywnieją mi ręce. Gdzie podziała się piękna pogoda?
Mijam policjantów, strażaków, ratowników medycznych, księdza. Po prawej stronie punkt informacyjny. Po lewej sterta darów. Kartony i torby pełne jedzenia i najpotrzebniejszych rzeczy. Poustawiane zgrzewki wody, butle z gazem, paczki pampersów. Tuż obok punkt medyczny. Przed nim z mikrofonem stoi dziennikarka PolsatNews. Przejęta mówi coś do kamery. Chwilę się jej przyglądam. Idę dalej.
Wolontariusze wydają ciepłe posiłki. W kolejce po zupę ustawia się kolejka zziębniętych ludzi. Urocza blondyneczka ciągnie mamę za kurtkę. Patrzy się na mnie i wtula głowę w jej nogi. Odwracam wzrok.
Ukraińskie tablice rejestracyjne, ukraińskie flagi, ukraińskie napisy. Przyjechały busy z pomocą z Niemiec. Pojawił się transport, który zabierze chętnych dalej, w głąb kraju. Mimo przytłaczającej atmosfery, jest cicho i spokojnie. „Zosin to nie Hrebenne, Medyka albo Dołhobyczów” – myślę naiwnie.
Podchodzę do grupy policjantów pilnującej drogi do bramek. Od nich dowiaduję się, że trafiłam tu w wyjątkowym momencie. Wczoraj był tu tłum ludzi. Dzisiaj ruch jest mały.
„Czy jako dziennikarka mogę przejść dalej?” – pytam. „A nie będę musiał pani gonić? Może dać pani obstawę?”, słyszę. Uśmiecham się krzywo i idę przed siebie. Nie dopuszczają do granicy mediów. Podobno dziennikarze przesadzają, cokolwiek to znaczy. Musi wystarczyć mi łaskawość pana policjanta, który pozwala zbliżyć się do bramek na odległość 300 metrów. To i tak dalej niż inni.
Gdy stoję i bez sensu wlepiam wzrok w bramki, dostrzegam dwie kobiety z kilkuletnim chłopcem. Ciągną za sobą ciężkie walizki. Niosą plecaki i szybkim krokiem zmierzają w kierunku obozowiska. Za nimi druga grupa. Starszy mężczyzna, dwie kobiety i chłopak. Walizki, plecaki, bagaże. Kierunek – obozowisko. Uderza mnie widok dzieci dźwigających bagaże niemal większe od nich. Wracam.
Przyglądam się dużemu, białemu „namiotowi nadziei”. Dumam chwilę nad czerwonym napisem, zadając sobie pytanie o znaczenie tych słów. Znów słup dymu na horyzoncie. Znów robi się zimniej.
Mijam wolontariuszki z Caritasu, panów podgrzewających grochówkę i młodych ludzi wypakowujących dary z busa. Mijam kolejnego food trucka, kolejną stertę kartonów. Mijam kolejny namiot, kolejne auto na ukraińskich blachach, kolejne matki z dziećmi. Kolejne dzieci w kolorowych kurteczkach, wyrwane brutalnie z beztroskiego dzieciństwa. Mijam ludzi bezradnie opierających się o walizki. Słyszę kolejne rozmowy po ukraińsku.
Idę przed siebie, gdy nagle zwracam uwagę na rejestrację srebrnego opla. „EPA”. Za kierownicą siedzi przybity i zmęczony mężczyzna. Podchodzę i pukam w szybę. „Jestem z Pabianic, mogę w czymś pomóc?”, pytam. „Mieszkanie w Pabianicach. Pięć osób. Trójka dzieci”, słyszę z ukraińskim akcentem. Więcej nie potrzebuję wiedzieć. Wyciągam telefon z kieszeni. „Dajcie mi chwilę”.
W Zosinie – jak na złość – nie ma zasięgu. Nie mogę do nikogo zadzwonić ani napisać na Facebooku. Pędzę przez obozowisko w poszukiwaniu chociaż jednej kreski. Nic, zero. Wybiegam ze wsi. W końcu jest! Siadam na krawężniku. Dzwonię.
W Łódzkiem koordynacją mieszkań i bazą noclegową zajął się m.in. szef pabianickiego sztabu WOŚP Michał Pietrzak. „Halo, Michał? Potrzebuję lokum w Pabianicach dla pięciu osób, dwie kobiety i trójka dzieci. Pomożesz?”, pytam z nadzieją. „Może być trudno, ale postaram się pomóc. A z kim rozmawiam?”, słyszę w odpowiedzi. Mam ochotę jednocześnie parsknąć śmiechem i go wyściskać, że jest gotów pomagać, nie wiedząc nawet komu. Dostaję numery telefonów. Zaczynam maraton dzwonienia.
Kolejny numer nie odpowiada. Zaczynam odczuwać bezsilność. Spoglądam w kierunku obozowiska. Widzę srebrnego opla. Czuję na sobie błagalny wzrok. „Jeszcze chwila, załatwię to”, krzyczę. Kolejny telefon. „Niestety, nie mamy już wolnych pokoi”. Wracam. Dowiaduję się od Leona, że dostali na przejściu startery do telefonów. Nie może uruchomić nawigacji. Nie wie, jak wrócić do Pabianic. Zapada szybka decyzja.
„Jedziemy. My pierwsi, wy za nami, zamkniemy was drugim autem. Przed nami 7 godzin drogi. Będziemy myśleć, co dalej. A o tę noc się nie martwcie”. Szkoda tracić czasu. Ruszamy. Jest po 16.00.
Ktoś do mnie oddzwania. „Proszę dać mi półtorej godziny. Zobaczymy, co da się zrobić”. Piszę do Michała. „Wiem, prosiłem, żeby do Ciebie zadzwonili”. Zaangażowanie i solidarność ludzi jest niesamowita. Czuję radość.
Niestety, są i tacy, którzy bezczelnie żerują na czyjejś krzywdzie. Zanim zaczepiliśmy Leona, próbował sam znaleźć jakieś lokum w Pabianicach. Usłyszał, że musi zapłacić 1000 zł od osoby. Zwaliło nas z nóg.
Za oknem zapada zmrok. Obserwuję srebrnego opla jadącego przed nami. Leon kurczowo trzyma się pierwszego samochodu. Gdy zmieniamy pas, nawet nie patrzy, czy też może to zrobić. Po prostu włącza kierunkowskaz i robi to samo. Po raz kolejny zajeżdża komuś drogę. Po raz kolejny panikuje, gdy ktoś wjeżdża między nas. Boi się, że nas zgubi. Przez swój strach staje się zagrożeniem na drodze.
Orientujemy się, że nie przestawiliśmy nawigacji. Dzięki temu do Dłutowa będziemy jechać przez Warszawę. „Super”, myślę sobie. Nagle serce staje mi w gardle. Leon jedzie slalomem. Zasypia za kierownicą! Telefon z pierwszego samochodu. „Musimy gdzieś zjechać. Widzieliście, co przed chwilą zrobił. To zaraz skończy się tragedią”. Drugi raz, trzeci, kolejny. Jeszcze chwila, a Leon wjedzie w bariery albo samochód na drugim pasie. „Zaraz ktoś dokona obywatelskiego zatrzymania albo zgłosi nas na policję”, obawiam się. Srebrny opel wygląda, jakby prowadził go pijany. Próbujemy go asekurować. Jesteśmy na trasie. Nie ma żadnej stacji.
Jest, w końcu! Po kilkudziesięciu minutach możemy odetchnąć z ulgą. Poimy Leona potrójnym espresso. Wypija duszkiem, krzywi się i idzie przewietrzyć. Nie spał trzy noce. Ledwo trzyma się na nogach. Zostało nam 140 kilometrów.
Czekam w kolejce do toalety z Anią i Iną. Dowiaduję się, że razem z dziećmi uciekły z Nowogrodu Wołyńskiego. Jechały 7 godzin przez Ukrainę. Na przejściu spędziły kolejne 4 godziny. Są zmęczone i zziębnięte.
Ina jest żoną Leona. Mają po 34 lata. Wychowują dwóch synów, Nazara i Maksima. Chłopcy mają 7 i 12 lat. Leon już od dłuższego czasu przebywa w Polsce. Pracuje w Dobroniu. Razem z kolegami mieszka w Pabianicach.
Ania ma 30 lat i jest żoną przyjaciela Leona. Jej mąż został w Ukrainie. Nie walczy, pracuje. Przez granicę przeszła z córeczką, 6-letnią Anhelą.
Ktoś kiedyś powiedział, że polski i ukraiński są bardzo do siebie podobne. „To chyba jest coś ze mną nie tak”, karcę się w myślach. Praktycznie nic nie rozumiem. Mimo to próbujemy rozmawiać. „Wy rozumiecie mnie bardziej, niż ja Was. Rozumiecie polski bardziej, niż ja ukraiński”, mówię w pewnym momencie. Ina śmieje się. Ona też mnie nie rozumie. Po prostu domyśla się, co do niej mówię. Najwidoczniej ma lepszą intuicję niż ja. Ania rozumie polski, ale nie potrafi się nim posługiwać.
Dzieci są zmęczone i zaciekawione nową sytuacją. Mała Anhela mówi, że jest pierwszy raz w Polsce. „Szkoda, że w takich okolicznościach”, przechodzi mi brutalnie przez myśl. Uśmiecha się do mnie. Jest śliczna i bystra. Istny aniołek.
„Najpierw dach nad głową, potem praca”, uspokajam je. Będzie dobrze. Jedziemy dalej.
SMS-em dostaję numery do osób z Powiatowego Centrum Zarządzania Kryzysowego. Dzwonię. „Ta sytuacja to wyzwanie. Ale wie pani, takie lubię najbardziej. Zrobię wszystko, żeby pomóc” – słyszę. Dzisiaj Leon, Ina, Ania i dzieciaki przenocują u nas. Jutro po 10.00 mam jeszcze raz zadzwonić. Może uda się coś załatwić. Nadzieja.
Mocna kawa i mroźne powietrze dobrze zadziałały na Leona. Jedziemy szybciej i w końcu bezpiecznie. O 23.00 docieramy do Dłutowa. W głowie kotłuje się tysiąc myśli i emocji. Idziemy spać.
W niedzielę rano znów chwytam za telefon. „W Pabianicach nic nie ma. Ksawerów i Dobroń bez szans”. Złość i bezsilność. Kolejny telefon. „Może Dłutów, może Dłutówek”. Nie, jednak nie. Nie ma w okolicy żadnego miejsca. „Centrum Rampa albo szukanie na własną rękę”.
Pakuję napoje i jedzenie dla Leona, Iny i Ani, gdy rozlega się dźwięk telefonu. Znów PCZK. „Mogą być Brogi w gminie Dobroń?”. Oczywiście! „To cud, że się udało”, słyszę w słuchawce. Mam wrażenie, że od kilkunastu godzin co rusz potykam się o cuda. Tak miało być. Nic nie dzieje się przez przypadek. Przez głowę przechodzą mi same truizmy, ale jakże w tej sytuacji trafne i prawdziwe. Jak na skrzydłach spieszę przekazać dobre nowiny.
Na buziach dzieciaków już nie widać smutku i zmęczenia. Wszędzie ich pełno. Bawią się, biegają, krzyczą i ciekawie zaglądają w każdy kąt. Zupełnie inny obrazek niż wczoraj. Ina i Ania opowiadają nam o tym, co dzieje się w Ukrainie.
W Nowogrodzie Wołyńskim było jeszcze w miarę spokojnie, ale front zaczął coraz bardziej zbliżać się do miasta. Dookoła widać było dym. Niedaleko spadały bomby, słychać było wystrzały. To był impuls do ucieczki. Nasze rozmówczynie spakowały się i ruszyły w kierunku Polski. Opuściły rodzinę i znajomych. Teraz bardzo się martwią. Zostawiły za sobą całe dotychczasowe życia. Chciałyby tam wrócić. Tam jest ich dom. Nie chcą oglądać telewizji. Nie chcą patrzeć na wojnę. Wiedzą, jak wygląda.
Gdy Leon słyszy, że jest mieszkanie, zrywa się na równe nogi i chce natychmiast tam jechać. Pakujemy się i ruszamy w drogę. Gdy pomagamy z bagażami, nad naszymi głowami rozległ się huk. Samoloty. Dla nas to tak oczywiste, że nie pomyśleliśmy, żeby ich ostrzec. Niedaleko jest wojskowe lotnisko. W Łasku stacjonują amerykańskie samoloty. Staramy się to wytłumaczyć. Nie ma czego się bać. Jesteście bezpieczni. Odpocznijcie. Przyjedziemy do Was później.
Gdy wieczorem raz jeszcze odwiedzamy Brogi, dzieci bawią się i biegają po mieszkaniu. Rozczula mnie butna postawa Anheli, którą zgodnie ochrzciliśmy „Angeliną Jolie”. Uśmiechy na twarzach tych ludzi są dla nas miodem na serce. Udało się. Pomogliśmy.
Puenta
Takich historii od dwóch i pół tygodnia jest całe mnóstwo. Jednocześnie budzą gniew, smutek i radość. Dziwna mieszanka emocji. Nie zgadzamy się na to, co dzieje się tuż za naszą wschodnią granicą. Nie zgadzamy się na cierpienie tych ludzi. Serce nam pęka, gdy słyszymy o kolejnych ofiarach i kolejnych zniszczonych miastach. Nadzieję, radość i siłę daje za to postawa Polaków. Jesteśmy solidarni, otwarci i zaangażowani. Bezinteresownie niesiemy pomoc. Bo tak po prostu trzeba.
Od 24 lutego obok nas toczy się wojna. Wojska rosyjskie ostrzeliwują kolejne ukraińskie miasta. Spadają kolejne bomby. Giną tysiące ludzi. Przez chorą żądzę władzy jednego człowieka giną niewinni ludzie. Ludzie tacy sami jak my. Ludzie, którzy tak, jak my uczyli się, chodzili do pracy, kochali się, zakładali rodziny. Ludzie tacy, jakich spotkałam w Zosinie. Giną tysiące Leonów, In, Ann, Maksimów, Nazarów i małych Anheli. W imię czego?… Codziennie patrzymy na te obrazki w telewizji. Zaczynam się bać, że szybko nam spowszednieją. A minęło dopiero 19 dni…
Jaka jest puenta? Że nie możemy zobojętnieć. Nie możemy znieczulić się na czyjąś krzywdę. Ci ludzie walczą o swój kraj, swoją historię, swoje rodziny, swoją wolność. O wolność swoją i naszą. O wolność całej Europy. Nie możemy o tym zapomnieć. Nie może nam to spowszednieć.
Pomagać może każdy. Te kilka telefonów nic nas nie kosztuje. Razem ze swoją rodziną nie zrobiłam nic nadzwyczajnego, a jednak w zamian otrzymaliśmy niesamowitą wdzięczność. To bezcenne. Daje niesamowitą siłę i energię. Polecam każdemu.
Na koniec oddam głos człowiekowi stamtąd. Taras mieszkał i pracował w naszym powiecie. Gdy wybuchła wojna, spakował się, chwycił za broń i pojechał na front.
– Bardzo dziękuję za wszelką pomoc dla narodu ukraińskiego. Dziękuję Polakom za przyjęcie kobiet i dzieci, które muszą uciekać przed wojną, bombami i kulami. Nasi ludzie zawsze będą pamiętać dobro, które uczyniliście dla narodu ukraińskiego. Bronimy się i modlimy o szybkie zwycięstwo. Życzę pokoju całemu światu. Znam Boga i prawdę – powiedział.
tekst i foto: Klaudia Kardas