• Agnieszka Sobczak: – Wykonuje pani raczej ginący zawód. A może jednak wraca moda na rzemiosło?

    Urszula Maciaszek: – Bednarz, zdun, płatnerz czy też gorseciarka to kiedyś zawody bardzo popularne, a dzisiaj mało kto korzysta z ich usług. Myślę, że do grupy zawodów wymierających już niedługo może dołączyć ślusarz, szewc, a nawet piekarz. Młodzi ludzie nie są zainteresowani, ponieważ koszty tradycyjnych usług świadczonych przez szewca przegrywają z produkcją masową.

     

    Jest pani jedną z niewielu kobiet zajmującą się taką działalnością? Czy pani praca ma jakieś szewskie tradycje rodzinne?

    W Łasku jestem jedynym szewcem i myślę, że jedną z niewielu kobiet w kraju naprawiającą obuwie. Miałam wujka, który był mistrzem szewskim. Robił buty na miarę i oczywiście naprawiał. Prowadził swój zakład przez 50 lat. Często przyglądałam się jego pracy i, będąc dzieckiem, bardzo mi się to podobało. Ale później nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby pracować w tym zawodzie.

     

    Od jak dawna pracuje pani w tym zawodzie?

    Teraz zaczęłam właściwie już ósmy rok mojej pracy. Nie jest to jednak mój zawód wyuczony. Z zawodu jestem szwaczkę. Przez 30 lat pracowałam w „Wólczance”, obecnym „Kastorze”. Kiedy mój stan zdrowia zaczął się pogarszać, musiałam przejść na zasiłek chorobowy, a później na rentę. Tak to czasem bywa. ZUS szybko mnie wyleczył, choć choroby zostały. Nigdy nie lubiłam jałmużny, ale musiałam iść na zasiłek dla bezrobotnych. W tym czasie moja kuzynka zaproponowała mi pomoc. Prowadziła wtedy wraz z mężem zakład szewski przejęty po swoim tacie, czyli wspomnianym wcześniej wujku. Zaproponowali mi naukę szewstwa. I właściwie tak się zaczęła moja przygoda.

     

    Uczyła się pani tylko w zakładzie kuzynki?

    Tak, uczyłam się tylko w jej zakładzie. Przez kilka miesięcy jeździłam do ich zakładu w Pabianicach, ale skorzystałam też z kursów dla bezrobotnych. Przy ogromnych wsparciu rodziny i mojego męża prowadzę teraz własny zakład szewski. Gdy mam jakiś problem, też mi pomagają. Zawsze mogę na nich liczyć.

     

    Potrafi pani uszyć buty na wymiar czy zajmuje się pani głównie naprawami?

    Szycie butów na wymiar to dość wymagające zadanie. Najpierw trzeba zrobić odpowiednie kopyto. Nie jestem aż tak zdolna. Zajmuję się tylko naprawami. Ale pomagam ludziom z wadami stóp, nóg, po operacjach np. bioder. Ostatnio podnosiłam damski but o 10 cm, ponieważ aż o tyle była krótsza jedna noga od drugiej. Radość z tego, że mogłam pomóc, zarówno moja, jak i tej pani, była ogromna. To duża satysfakcja zawodowa.

     

    Buty robione na miarę są z pewnością drogie.

    Są drogie i myślę, że nie powinno to nikogo dziwić, ponieważ są robione ręcznie. Para skórzanych butów to wydatek rzędu 1,5-2,5 tys. zł. Trzeba też sobie zdawać sprawę z tego, że but na zamówienie nie powstaje taśmowo w okamgnieniu. Przygotowanie odpowiedniej pary zajmuje fachowcom co najmniej tydzień.

     

    Kiedyś buty wykonywało się tylko ze skóry. Zimy były zimne, lata gorące, a takie buty wytrzymywały wszystkie warunki pogodowe. Jak jest dziś? Warto naprawiać buty, a właściwie ich tanie marne zamienniki?

    No właśnie. Skórzane buty… Było i pewnie będzie takie przekonanie, że buty skórzane wytrzymują wszystko i zawsze. Wtedy się uśmiecham i myślę sobie, że gdyby leżały na półce, to może i tak by było. Cóż. Czasem zamienniki, o których pani wspomniała, są lepiej wykonane niż „firmówki” ze znanym znaczkiem. Naprawiam różne buty i zapewniam, że tak jest. O wygodzie buta decyduje dobry profil, dopasowane do stopy kopyto. Każda stopa jest inna, a produkcja taśmowa opiera się na uniwersalnym profilu… dlatego jest jak jest. Trafić dobre i wygodne buty to duża sztuka.

     

    Jeśli młody człowiek chciałby wykonywać ten zawód, gdzie ma się udać?

    – Nie mam takiej wiedzy. Nie ma szkół przygotowujących do tego zawodu, pewnie głównie dlatego, że taka profesja wymiera. Choć… w internecie można znaleźć wszystko. Jeśli ktoś byłby zainteresowany tego typu pracą, musiałby szukać i to pewnie w dużych miastach pracowni szewskich. I to najlepiej takich, które swoim zasięgiem wychodzą poza granice kraju.

     

    Pracuje pani w Łasku. To małe miasto. Przez osiem lat swojej pracy ma pani swoich stałych klientów?

    Mam. Mam różnych klientów. Z moich usług korzystają wszyscy, którzy tego potrzebuję. Korzystają emeryci, lekarze, artyści. Z mojej pomocy korzysta np. Marek Piwoski – reżyser, nasz pan burmistrz Szkudlarek, pani wicestarosta Teresa Wesołowska itd., można tak dłużej wymieniać.

     

    Jakie najdroższe buty pani naprawiała?

    – Najdroższe, o cenie których wiedziałam, kosztowały 2500 zł. Ale to dla mnie nie ma znaczenia. Tak samo naprawiam i drogie buty i te za 20 zł.

     

    Zdarza się, że ktoś przyniesie buty do naprawy i o nich zapomina?

    Oj, tak. Rekordzistka zgłosiła się po buty po dwóch latach. To też kolejny skutek wymierania tego zawodu. Nie ma z tej pracy zarobku. Czasem dniówka wynosi zaledwie 12 zł, a praca ciężka.

     

    Zatem w pani imieniu prosimy klientów, by odbierali naprawione obuwie zgodnie z terminem. Chciałaby pani jeszcze o coś poprosić?

    Jeśli mogę, to tak. Proszę, by buty, które mam naprawiać, były po prostu… czyste, bez niepotrzebnych niespodzianek pod podeszwą, bez błota na cholewce.

     

    Jest dużo powiedzeń związanych z szewcem, czy któreś jest prawdziwe, czy to tylko wymysły? Np. szewc bez butów chodzi, klnie jak szewc…

    – No cóż… przysłowia podobno mądrością narodów. Każdy może je różnie interpretować. Może coś w nich jest. Szewc bez butów chodzi. Często prawda. Jak człowiek jest zawalony robotą, to nie ma czasu na zajęcie się naprawą swoich butów. Albo bez butów chodzi, bo pieniędzy z tej pracy niewiele. Pytają mnie klienci o szewskie poniedziałki, czyli taka absencja poniedziałkowa po nadużyciu alkoholu. Nie mam z nimi nic wspólnego. Kiedyś szewcy sami wyprawiali skóry. Działo się to w piątki, dlatego w poniedziałki nie mogli pracować.

    Udostępnij